Opalenizna.
Dla jednych symbol ciężkiej pracy
na roli (np. Japonia). Innym natomiast kojarzy się ze zdrowym ciałem lub
pożądana jest tylko latem. Jeszcze inni obsesyjnie dążą do utrzymania głęboko
czekoladowego odcienia skóry przez okrągły rok.
Szczerze przyznaję, że znajduję
się gdzieś między drugą a trzecią z tych grup. Parę lat temu nie pomagały
ostrzeżenia wszystkich wokół, prośby, zakazy. Uparcie wędrowałam do drzwi solarium
średnio co trzeci dzień, za co dziś moją biedną skórę po stokroć przepraszam.
Musiał nastąpić przełom drugiej
dekady mojego życia oraz pierwsze problemy skórne aby w końcu coś zaczęło do
mnie docierać. Swoje zrobiły także wiadomości o coraz bardziej powszechnych
chorobach nowotworowych.
W końcu postanowiłam coś zmienić.
Zaczęłam poszukiwać zdrowszych metod opalania. Pojawił się pomysł opalania
natryskowego, ale to nie na moją kieszeń. I tu zwróciłam się ku samoopalaczom.
Nigdy do tej pory nie ufałam
fenomenowi tych kosmetyków. Przerażały mnie potworne ‘maźki’ czy tam ‘smugi’,
zwał jak zwał, powstające przy każdym jednym ruchu. Nie wierzyłam, że istnieje
jakikolwiek sposób aby tego uniknąć.
Podążając ścieżką od opalania
natryskowego, odkryłam samoopalacz w sprayu. Pierwszy taki produkt marki
CURASANO nabyłam w lokalnym solarium, za kwotę 28€. Moje oczekiwania wobec
produktu były bardzo wysokie. Miał w końcu konkurować z wygodnym leżeniem przez
10min i utrzymujcą się długo opalenizną. Zamierzałam po prostu spryskać się i
być gotowa do wyjścia.
Zachęcający napis na butelce „discover
your happiness in a bottle!” zmotywował mnie aby wykonać porządny peeling (czego
dotąd nigdy nie robiłam!). Jest to niezbędna czynność aby osiągnąć równomierny
kolor. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że nie wystarczy
spryskać się opalającą mgiełką, lecz produkt należy jeszcze wsmarować.
Dodatkowo, osiągnęłam kolor dojrzałej pomarańczy.
Miało być inaczej!
Uwierzyłam jednak w potencjalny
sukces samoopalaczy. Tak zaczęło się badanie forów, czytanie opinii. Trafiłam
na
www.beautybay.com gdzie zamówiłam
zestaw do samodzielnego opalania z prawdziwego zdarzenia. Wybrałam markę ST.
TROPEZ, która cieszy się doskonałymi opiniami wśród internautów. Innowacyjne
produkty oraz poręczne opakowania rzeczywiście zasługują na miano
profesjonalnych. Do wyboru są także dwa odcienie.
Jako osoba poszukująca produktu
gwarantującego naprawdę ciemny odcień zdecydowałam się na kolor DARK. Postanowiłam
skonfrontować możliwości spray’u z moim poprzednim produktem, a także
przetestować mus, który ma tak pochlebne opinie, że aż trudno uwierzyć! Nie
mogłam oczywiście zapomnieć o „łapce” do rozsmarowania.
Serwis Beautybay zaskoczył mnie
darmową wysyłką oraz dołączonym gratisem – balsam nawilżający ST. TROPEZ. Chyba
nie mogłam lepiej trafić!
Działanie kosmetyków jest po
prostu genialne! Piękna brązowa opalenizna dosłownie natychmiast! Co więcej,
jej odcień pogłębia się przez kolejne 8 godzin. Mus jest naprawdę rewelacyjny,
choć spray dzielnie go goni. Oba są łatwe w rozprowadzeniu i rzeczywiście nie
zostawiają smug. Nie ma też irytującego zapachu „solary” ;) Skóra prezentuje
się naprawdę pięknie i nie jest taka sucha jak po solarium. W dodatku o ile
zdrowszą metodą!
Gorąco polecam te produkty!
A wy co sądzicie o samym w sobie opalaniu?
Hot or not? Plaża, samoopalacz
czy solarium? Żadne z powyższych?
Dajcie znać w komentarzach!